Czerwone Pantofelki

Zuzanna Łupicka

Dworzec autobusowy w Kazimierzu Dolnym od lat wyglądał tak samo. Te same stare autobusy, ci sami kierowcy, te same rozpadające się budki i smród zatęchłych siedzeń przypominał tylko jedno – dom.

Zosia wyszła z autobusu i uśmiechnęła się w duchu, widząc miejsce, które tak dobrze znała. Jej krótkie ciemne włosy rozwiał podmuch wiatru, pachnący spalinami i wiślaną wilgocią. Naokoło tłumy turystów kłębiły się w ciasnych uliczkach. Wśród nich bezpańskie psy szwendały się, szukając niedojedzonych resztek cebularzy i pierożków z kapustą, które wypadały z przepełnionych śmietników. Te, które miały właścicieli, pięknie wyczesane, uwiązane na smyczy, nieskazitelnie czyste, patrzyły smętnie na swych wolnych towarzyszy i zazdrościły im smakowitych kąsków upolowanych na bruku. Ich właściciele przeciskali się przez tłum, udając, że podziwiają urokliwą architekturę, choć o architekturze najczęściej nie mieli zielonego pojęcia. Znali się za to, jak wszyscy w tym kraju, na filmach z platform streamingowych. Na płotach i ścianach domów wisiały plakaty festiwalu filmowego, których nikomu nie chciało się zdjąć, choć skończył się ponad tydzień temu. Jednak te tytuły nikomu nic nie mówiły, skoro nie dało się ich obejrzeć na Netflixie.

Zosia usiadła na ławeczce przy przystanku i wyciągnęła telefon. Wybrała numer i zadzwoniła. Głos po drugiej stronie odezwał się po paru sygnałach.

– Zosieńka! – Tata głośno sapał do telefonu. – Kochanie! Już zaraz po ciebie wyjeżdżam! – W tle słuchać było dźwięk zamykanych drzwi. – Kiedy będziesz na miejscu?

– Już jestem, tatooo – jęknęła. – Mówiłam ci przecież, że przyjeżdżam o piętnastej.

– Tak, tak! A która jest? – Chwila ciszy zdradziła, że tata spoglądał na zegarek. – Och! Dziesięć po trzeciej!

– No właaaaśnie. – Zosia kopnęła mały kamyczek. – Dobra, tato, idę się przejść po rynku, odbierz mnie spod Sarzyńskiego, ok?

Wiedziała doskonale, że z Wilkowa, gdzie znajdował się jej rodzinny dom, jedzie się dwadzieścia minut. No i jeszcze trzeba było przedrzeć się przez centrum Kazimierza, co w samym środku sezonu bywało trudne. Równie dobrze mogła zrobić sobie mały spacer po mieście, którego tak dawno nie widziała. Wstała i ruszyła zatłoczoną uliczką w stronę ryneczku.

– Dobrze, kochanie. Będę niedługo!

– Super – powiedziała, gdy mijała bryczkę. Wydawało jej się, że jeden z koni spojrzał na nią podejrzliwie. Czy teraz tak będzie? Wszyscy będą się tak na nią gapić, bo rzuciła studia prawnicze, wróciła z dużego miasta do domu i zawiodła całą rodzinę? Odgoniła od siebie tę myśl i ruszyła dalej. – Pa, tato.

– Pa, kochanie… Zosiu? – Głos taty znacznie się zmienił.

– Tak?

– Wiesz, cieszę się, że jesteś w domu. – Zosia nie była w stanie stwierdzić, czy był to sarkazm, czy zwyczajna tatusina troska.

– No ja chyba też – rzuciła.

Rozłączyła się. Weszła na rynek i naraz poczuła się osaczona przez rozgadany, rozkrzyczany i roześmiany tłum, który przelewał się przez środek miasta. Nigdy wcześniej nie widziała tylu ludzi w tym miejscu. A znała je przecież bardzo dobrze, w końcu tutaj się wychowywała.

Kiedy tutaj zrobił się taki młyn? Chyba warszawiacy zwiedzili już cały świat, skoro teraz wszyscy walą drzwiami i oknami do Zosinego Kazimierza. Przed wyjazdem na studia, cztery lata temu, to miasteczko było spokojnym, melancholijnym miejscem, nad którym rozpościerał się smutny woal żydowskich wojennych tragedii, pomieszany z lepkim zaduchem polskich lęków i strachów. Latem ożywało, by wraz z przyjściem jesieni znów opustoszeć i stać się tym Kazimierzem, który Zosia kochała. To, co teraz widziała, zakrawało niemal o jakiś paskudny żart. Grajkowie uliczni, których nie dało się zliczyć na palcach dwóch rąk, zabiegali o uwagę tysięcy turystów. Malarze nawoływali rodziny z dziećmi, by skusić ich na okazyjną cenę jedynego w swoim rodzaju portretu ich pociechy. Cyganki krążyły od przechodnia do przechodnia, próbując przepowiedzieć im pełną bogactwa przyszłość, oczywiście za sowitą opłatą. Turyści robili sobie zdjęcia z każdą kamieniczką, żywą statuą, pod każdą lodziarnią, każdą rzeźbą i studnią, jaką tylko zobaczyli. Dziesiątki płaczących dzieci przeciskało się przez tłum, szukając swoich rodziców. Dorośli zaś z obłędem w oczach kupowali magnesy i ręcznie rzeźbione drewniane figurki, zapewne importowane prosto z Chin. Ludzkie ciała zajmowały niemal całą płytę rynku.

Zajęło chwilę, zanim zrozumiała, co właśnie rozgrywa się przed jej oczami. Nigdy nie myślała, że jej kochany Kazimierz będzie kiedyś przeżywał takie oblężenie. Wcale jej się to nie podobało. Ruszyła przed siebie, co chwilę patrząc pod nogi, by nie nadepnąć przypadkowego psa albo bachora.

– Ty, patrz. To Zocha Przybył! – Usłyszała z prawej flanki znajomy głos. Odwróciła się i nagle zdała sobie sprawę, że ten dzień jednak może stać się jeszcze gorszy.

Przy jednym ze stolików zatłoczonej lodziarni siedziały dwie dziewczyny, które miała szczerą nadzieję zostawić w odległej przeszłości, kiedy opuszczała rodzinne miasto, by wyjechać do Poznania. Im dalej od tych dziewuch, tym lepiej. Te jednak zaczęły do niej machać i zapraszać do stolika.

Westchnęła i wymusiła jeden ze swoich udawanych uśmiechów. Była w tym naprawdę dobra.

– Doris, Magda! – Ucałowała teatralnym gestem obie dziewczyny i zasiadła na ratanowym krześle obok nich. – Jak tam u was?

Pierwsza odezwała się Doris.

– Girl, tyle się tutaj działo! Jacek, ten od Jurkowej, oświadczył się Kasi. Wiesz, tej z wiochy Dobre. Podobno Filip, jego brat, też zarywa do jednej z tych wsiur. Ta stara wiedźma z gołębiego domu, wiesz, tego w Mięcimierzu, gdzie zawsze było pełno gołębi, no, to podobno umarła i te jej gołębie ją zjadły. Wiesz, dziobami i w ogóle. – Doris zaczęła bawić się farbowanymi włosami i lekko pochyliła się w stronę rozmówczyń. – No i wiesz, mój Grzesiu pojechał na lato zarabiać spore pieniądze do Francji, wiesz, przy produkcji wina, ekskluzywna praca…

– On nie pojechał zbierać winogron? – wtrąciła się Magda.

Doris spiorunowała ją wzrokiem, ale od razu kontynuowała monolog.

– Jak wróci, to obiecał mnie zabrać na wakacje. Wiesz, do Hiszpanii. – Zrobiła rozmarzoną minę. – Wiesz, w Hiszpanii to ja nigdy nie byłam, ale coś umiem po hiszpańsku. – Zwróciła się w stronę kelnerki, która przechodziła obok. – Hola! Cerveza… yyy… por favor!

Zosia siedziała i przypatrywała się koleżance, coraz bardziej zaciskając zęby. Sztuczny uśmiech przychodził jej z coraz większym trudem. Teraz właśnie przypomniała sobie, dlaczego opuściła Kazimierz. Powodów było wiele, ale jednym z nich były takie, spotykane na każdym kroku, intelektualne pustaki jak Doris. Zresztą nie żadna Doris, tylko zwyczajna Dorota, która nie miała nic, czym mogłaby ludziom zaimponować, więc poszła w amerykańskość imienia. Doris brzmiało tak samo pretensjonalnie jak Alan czy Dżesika, ale ona najwyraźniej o tym nie wiedziała.

Ja pierdolę, co ja tu robię? Ta myśl wbiła się jej w głowę i nie chciała za nic wyjść. Trzeba stąd spieprzać jak najszybciej.

Z zamyślenia wyrwał ją głos Magdy.

– Zosia, a ty nie miałaś być w Poznaniu? Ty chyba coś tam studiujesz, nie?

Zosia wzięła głęboki oddech. Zaczyna się.

– Taa, prawo.

Magda czekała na dalszą część wyjaśnień, ale ta nie nastąpiła.

– No to co tutaj robisz? Raczej nie wracałaś na lato do domu, nie? – Upiła łyk zimnego piwa i uniosła wyrysowaną czarną kredką brew.

– Rzuciłam. Znudziło mi się – skłamała.

Powód powrotu do domu był zupełnie inny.

Magda uwielbiała wiedzieć wszystko o wszystkich, ale nie zdążyła dalej drążyć tematu, gdyż do rozmowy znów wtrąciła się Doris.

– Ej, a słyszałyście o tych zaginionych dziewczynach? – Do stolika podeszła kelnerka z kolejnym piwem dla Doris. Ta natychmiast upiła spory łyk i widząc zdziwioną minę Zosi, mówiła dalej. – No bo wiesz, ta Kasia, co o niej mówiłam, dziewczyna Jacka…

– Narzeczona – wtrąciła Magda.

– No, narzeczona. – Doris machnęła ręką. – No więc ona, razem z taką jedną Jagną z wiochy Dobre jakiś tydzień temu wyszły z domu i zniknęły. Podobno się zapiły i wpadły do Wisły, ale kto je tam wie. W końcu to wieśniary, co nie?

– Nikt ich już potem nie widział. – Magda wyciągnęła papierosa z opakowania i wsadziła do ust. Zaczęła szukać zapalniczki w torebce. – Ja w ogóle to myślę, że one to spierdoliły z tej chujowej wsi i uciekły gdzieś daleko. Nie wiem, może do Poznania albo do… Hiszpanii. – Spojrzała wymownie na Doris. Ta wydawała się ignorować złośliwy przytyk.

Dobre leżało obok niewiele większej wsi Wilków. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby mieszkańcy obydwu miejscowości od dziesiątków lat nie wyśmiewali z siebie nawzajem tylko z powodu przekazywanej z pokolenia na pokolenie niewytłumaczalnej wzajemnej niechęci. Nikt dokładnie nie wiedział, kiedy to się zaczęło, jednak od kiedy Zosia pamięta, mieszkańcy Dobrego i jej rodzinnego Wilkowa zawsze doskakiwali sobie do gardeł. Zosia momentami zastanawiała się, czy to tylko przypadłość miejscowych, czy tak po prostu nie wygląda prowincjonalna polska rzeczywistość.

Obie wsie znajdowały się niedaleko Kazimierza Dolnego, który był głównym centrum rozrywki dla każdego okolicznego mieszkańca. Dlatego niemal zawsze można było spotkać tutaj miejscową młodzież. Na nieszczęście Zosi akurat dzisiaj również był taki dzień.

– Jacek i Filip to zjeby – rzuciła Zosia.

– No pewnie tak. Do tego są niscy. – Doris zaśmiała się. – Może dlatego ich laski od nich uciekły.

Magda nie wydawała się być rozbawiona żartem.

– A ty przecież mieszkasz naprzeciwko Jurków, co nie? – Magda dopaliła papierosa.

– No.

– I co? Nic ci rodzice nie mówili? Stara Jurkowa to straszna papla, na pewno godzinami ich zamęczała opowiadaniem o zaginionych dziewczynach jej synów.

Zosia pokręciła głową. W tym samym momencie zadzwonił jej telefon. Odetchnęła w duchu. Kojarzyła te zaginione dziewczyny, ale nie na tyle, by przejąć się ich losem. Spojrzała na wyświetlacz.

Tata.

Zebrała swoje rzeczy, chwyciła za walizkę i żegnając się z koleżankami, pospiesznie odebrała telefon. Tata czekał już pod Wietrzną Górą, na której znajdował się urokliwy kościółek z wyjątkowo długimi schodami. Zosia zawsze zastanawiała się, po kiego grzyba im tyle schodów.

Przeciskała się przez tłum turystów, z trudem ciągnąc za sobą bagaż. Przeklinając pod nosem, torowała sobie drogę łokciami. W końcu udało jej się przepchnąć na wąską brukowaną uliczkę, prowadzącą pod sam kościółek. Minęła pracownie artystyczne znanych kazimierskich artystów i w końcu dostrzegła stojącego przy aucie tatę. Machał do niej rękoma. Nie trudno było go przegapić, gdyż posturą przypominał drwala, a całkiem pokaźna broda potęgowała to wrażenie. Widocznie musiał zacząć ją zapuszczać, gdy Zosia była na studiach, bo nie pamiętała, żeby jego zarost był aż tak majestatyczny.

– Zosieńka! – Rzucił się na powitanie córce. Chwycił ją w jeden ze swoich niedźwiedzich uścisków. – Tak się cieszę, że cię w końcu widzę! No pokaż się, pokaż!

Trzymając córkę za ramiona, odsunął ją od siebie i przyjrzał się od stóp do głów.

– Nic się nie zmieniłaś – powiedział z szerokim uśmiechem i jeszcze raz zamknął w żelaznym uścisku. – Dawaj tę walizkę. – Chwycił bagaż i wrzucił go do bagażnika. – Mama już czeka na ciebie z obiadem!

***

Na środku rodzinnego stołu parowała wielka miska wypełniona gorącymi ziemniakami, polanymi tłuszczykiem i podsmażanym boczkiem. Obok stały cztery miski zsiadłego mleka, czekając, by zanurzyć w nich kawałki ziemniaków. Wkoło stołu krzątała się mama, babcia zaś siedziała w pokoju obok, wpatrując się w telewizor. Jej nos był niemal wciśnięty w ekran. Wchodząc do domu, dało się wyczuć zapach jedzenia, ale też stęchlizny, czyli dokładnie to, co Zosia pamiętała tak dobrze. Pierwszy raz tego dnia zalało ją przyjemne ciepło, spokój, którego tak dawno nie czuła. Była w domu.

– Zosia! – Mama w końcu zauważyła przybycie córki i męża. – Kochanie moje! Jak dobrze, że jesteś w domu!

Nastąpiła wymiana uścisków i mama znów wróciła do krojenia koperku. Jej plecy były nieco bardziej zgarbione, niż Zosia pamiętała. Wyglądała, jakby ciężar czasu powoli odbijał na niej swoje piętno. Tata podszedł do lodówki, wyjął trzy piwa i wręczył jedno z nich córce. Drugie postawił obok żony, a trzecie już otworzył i upił spory łyk. Perła export, ulubione Zosi.

Babcia albo zupełnie ogłuchła, albo taką udawała, bo nawet nie wystawiła głowy spoza pokoju, żeby się przywitać. Zosia spojrzała w stronę salonu, potem na tatę, ale ten wzruszył tylko ramionami.

– Ogląda Narzeczoną sułtana – wtrąciła mama, widząc wymowną wymianę spojrzeń. – Babcia potem zje, nie chce ominąć ani minuty swojego serialu. Siadajmy.

Cała trójka zasiadła przy drewnianym stole. Każdy otrzymał wielką miskę zsiadłego mleka i nałożył sobie po parę ziemniaków.

– Cieszymy się, że w końcu do nas wróciłaś, Zosiu – zaczęła mama. – Pamiętaj, że mimo wszystko zawsze będziemy z ciebie dumni.

– Serio? – spytała Zosia i lekko pochyliła głowę. Zaczęła bawić się łyżką w mleku. – Myślałam, że skoro rzuciłam studia, to będę zakałą rodziny.

– Kochanie, wiemy, jak było ci ciężko. Wybrałaś chyba najtrudniejsze studia pod słońcem! – Tata zaczął wymachiwać swoją łyżką. – Prawo, czy tam jakieś lewo, i tak dałaś czadu!

Zosia lekko się uśmiechnęła. Szczere uśmiechy rodziców dodały jej otuchy.

– To nie jesteście zawiedzeni?

– Zosiu, oczywiście, że nie. – Mama poklepała ją lekko po plecach. – Wiadomo, że chcemy dla ciebie jak najlepiej i te studia prawnicze wydawały się darem z nieba, ale to nie jest najważniejsze. Ty jesteś dla nas najważniejsza i twoje zdrowie. Tutaj też są w miarę dobrzy psycholodzy, może nawet uda się załatwić kogoś w Warszawie…

– Dobrze, mamo, czy możemy pomówić o tym później? – przerwała jej Zosia. Wpakowała sobie do ust wielki kawałek ziemniaka, dając mamie tym znak, że nie zamierza wdawać się w tę dyskusję. – A co tam u was? – powiedziała z ustami pełnymi jedzenia.

Mama westchnęła.

– Musieliśmy sprzedać Jurkowej kawał naszej ziemi, ten sad za domem. Przez te parę lat, jak cię nie było, nieźle się dorobili. Zaczęli wykupywać tereny w Wilkowie na chmielniki, potem w okolicznych wsiach. Tylko ludzie z Dobrego stoją murem i nie chcą im nic sprzedać. Zresztą wcale im się nie dziwię po tym, ile złego sączyła mieszkańcom na ich temat. Sama wiesz, że Jurkowa uwielbia rozsiewać plotki. – Mama wskazała na okno. – Zresztą widziałaś jaki remont zrobili?

Zosia wstała z krzesła i spojrzała na podwórko. Po drugiej stronie ulicy stała wielka odnowiona rezydencja, na którą Zosia wcześniej nie zwróciła uwagi. Trzy stodoły, niegdyś drewniane i rozpadające się, zostały wymurowane i otynkowane. Teraz przypominały bardziej domki letniskowe niż sklecone na szybko chaty. Na podjeździe stał wielki traktor. Takie cacuszka kosztują więcej niż nowiutkie sportowe samochody. Aż trudno było uwierzyć, że gospodarstwo Jurków tak bardzo się zmieniło.

– No nieźle – wymamrotała.

Jurkowie od zawsze mieszkali naprzeciwko Zosi. Zaczynali z małym gospodarstwem rolnym, hodując świnie i kury, sezonowo zajmowali się też uprawą i sprzedażą chmielu. Pani Jurkowa, postawna kobiecina o lekko siwych już włosach, zawsze wstawała wcześnie rano, by nakarmić zwierzęta i zająć się gospodarstwem. Robotna kobieta, zawsze uśmiechnięta, dużo gadała, ale zwykle dało się przymknąć na to oko. Zosia często wpadała do niej na obiady, lepić pierogi, robić jajecznicę ze świńskim móżdżkiem, wypełniać jelita mięsem na kiełbasy czy pomagać przy hodowli zwierząt. Jurkowa miała męża, Franciszka Jurka, oraz trzech synów - Jacka, Filipa i Tymona. Za dzieciaka wszyscy zastanawiali się, czy pan Jurek miał na imię Franek czy Jurek, ale kiedyś zgubił portfel, a w nim dowód, i ktoś sprawdził, że Jurek to jego nazwisko. Tym samym cała wieś zaczęła mówić na rodzinę „Jurkowie”. Z trójką ich synów Zosia spędziła niemal całe dzieciństwo. Jacek, najstarszy, był brzydki jak noc i miał krzywe zęby, za to niesamowicie piękne czarne loki. Ale tak samo jak krzywe zęby, miał skrzywioną psychikę i lubił znęcać się nad zwierzętami. Filip, środkowy syn, również nie grzeszył urodą, ale za to miał zadbane zęby, bo już przy drugim dziecku Jurków było stać na opłacenie leczenia stomatologicznego. Niestety w wieku dwudziestu lat zaczął łysieć. Obydwaj byli tępi jak but. Najmłodszy, Tymon, zupełnie nie przypominał ani swoich braci, ani swoich rodziców. Dzieciaki z Wilkowa zawsze śmiały się, że Jurkowie znaleźli go któregoś dnia w chmielnikach, dlatego był taki inny. To właśnie Tymona Zosia lubiła najbardziej, choć był od niej o cztery lata młodszy.

Dziewczyna przypomniała sobie o tym, co powiedziały jej dziś koleżanki. Obie dziewczyny starszych Jurkowych synów zaginęły tydzień temu w niewyjaśnionych okolicznościach. Zosia wcale nie zdziwiłaby się, gdyby była to sprawka Jacka. Zawsze miał problemy emocjonalne i czasem nie panował nad swoim gniewem. Jeszcze dziwniejszym natomiast wydawało się to, że i Jacek, i Filip znaleźli sobie dziewczyny z miejscowości Dobre. Od dziecka wpajano im, że mieszkańcy wsi obok są gorsi z niewiadomych dla nikogo powodów.

W pewnym momencie do bramy podszedł duży czarny pies. Oczy Zosi się zaświeciły.

– To Pedro! – Niemal wykrzyknęła. – On jeszcze żyje!

– Też jesteśmy w szoku – odezwał się tata. – Myśleliśmy, że kiedyś przejedzie go jakaś ciężarówka, ale skubany trzyma się niemal tak dobrze, jak moja matka.

Pedro był miejscową przybłędą, nikt nie wiedział, czyj to był pies ani skąd się wziął. Po prostu pewnego dnia przyszedł pod bramę Przybyłów, dostał kawałek kiełbasy i od tamtej pory codziennie, o tej samej godzinie, wracał po kolejny kawałek. W lodówce zostało wyznaczone specjalne miejsce na kiełbasy. Kiedy kiełbasa się kończyła, tata musiał jechać do sklepu i kupić odpowiedni gatunek, by Pedro mógł dostać swój ulubiony przysmak.

Najbardziej lubił śląską.

– To aż cud, w końcu mieszkamy przy krajówce – dodała mama. Wyjęła kawałek kiełbasy z lodówki i podała Zosi. – Masz, daj mu, ucieszy się na twój widok.

Dziewczyna chwyciła kawał mięsa i ruszyła na podwórko. Na jej widok Pedro zaczął leniwie machać ogonem. Był wyjątkowo spasiony jak na przybłędę.

– Cześć, agencie, dawno się nie widzieliśmy.

Zosia pomachała mu kiełbasą przed nosem. Przez chwilę siłowała się z bramą, w końcu ta z ciężkim jękiem ustąpiła. Pedro wkroczył na podwórko i szczeknął radośnie.

– No masz. – Podała mu kiełbasę, a ten delikatnie chwycił ją w pysk i zaczął przeżuwać.

Głaskała go za uchem, uśmiechając się. Nawet nie wiedziała, że tak bardzo ucieszy ją widok starego kompana. Pedro był wolną duszą, nie lubił siedzieć w jednym miejscu. Mimo wielu prób udomowienia, nie dał pozbawić się ducha przygody. To w nim lubiła najbardziej. Czasem marzyła, żeby wieść takie życie jak Pedro. No może niekoniecznie przy krajówce, którą jacyś idioci wyznaczyli na tej wąskiej drodze prowadzącej przez Wilków, ale wśród sadów, rzek i przyrody. Bez żadnych zmartwień. Bez stanów lękowych.

Z zamyślenia wyrwał ją znajomy głos.

– Dobry Jezu, czy to nie Zochna Przybył?!

Podniosła głowę i spojrzała w stronę dochodzącego głosu. Po drugiej stronie ulicy w kwiecistej tunice, przymaławych leginsach, z tłustymi włosami spiętymi klamrą, stała pani Jurkowa. Może i na koncie Jurków przybyło wiele tysięcy, ale Danuta Jurek wyglądała dokładnie tak samo, jak Zosia ją zapamiętała. Na stopach miała chyba te same kapcie, które kupiła przed laty na poniedziałkowym bazarku w Kazimierzu Dolnym, na który niegdyś wybrały się razem.

– O, dzień dobry! – odpowiedziała i ruszyła na drugą stronę ulicy. Wpadła prosto w mocne ramiona Jurkowej, a ta uścisnęła ją tak mocno, że niemal straciła dech. – Jak miło panią widzieć.

– Dziecino, jakaś ty się zrobiła chuda! Nikt cię nie karmił w tym głupim Poznaniu? Ja zawsze mówiłam, że poznaniacy to złodzieje, ale żeby okradać z jedzenia moją Zochnę?

– Yyy, nie mówiła tak pani o warszawiakach?

Pani Jurkowa na chwilę zmarszczyła czoło.

– No może mówiłam, ale to przecie też prawda! – Zaśmiała się. – No chodź, przywitasz się z moimi chłopami, na pewno za tobą im strasznie tęskno.

– Bardzo dziękuję, ale wolałabym najpierw spędzić trochę czasu z moją rodziną.

– Przecie ja też jestem twoja rodzina, ha! – Popchnęła ją w stronę swojego domu.

Zosia wyrwała się spod jej masywnego ramienia i wycofała.

– Naprawdę muszę już iść – wymamrotała. – Niedługo na pewno przyjdę.

Nagle ze środka rezydencji dobiegł je głośny huk. Pani Jurkowa ruszyła w stronę źródła dźwięku.

– Niech no się dowiem, który to z was tam rozrabia! A ty, Zochna, przyjdź ino jak najprędzej!

To powiedziawszy zniknęła w czeluściach rezydencji i z trzaskiem zamknęła za sobą drzwi.

Zosia wróciła do domu, po drodze drapiąc Pedra po brzuchu. Babcia widocznie skończyła oglądać swój serial, bo siedziała teraz przy stole i pałaszowała zsiadłe mleko z ziemniakami. Powitała Zosię skinieniem głowy i wróciła do jedzenia. Nigdy nie wdawała się w żadne ckliwe powitania ani nie przejmowała się normami, dzięki czemu nawiązała się między nimi nić porozumienia. Zosi pasowało, że babcia nie narzeka na to, że wnuczka nie spędza z nią za dużo czasu. Za to babci pasowało, że Zosia nie zmusza się do sztucznych uprzejmości i udawania idealnej wnuczki. Żadna z nich nie marnowała czasu sobie nawzajem i taki układ im odpowiadał.

– Cześć, babcia – rzuciła i zwróciła się do rodziców. – Spotkałam przed chwilą panią Jurkową. Nic mi nie mówiliście o tym zaginięciu dziewczyn jej synów.

– Nie chcieliśmy cię niepotrzebnie martwić – powiedziała mama.

– Przecież ja się tym nie martwię. Ledwo znałam tę Kasię, a Jagnę to może raz w życiu widziałam na jakiejś imprezie.

– Wiesz, jaka jest Danuta – odezwał się tata. – Najlepiej wszystko by zamiotła pod dywan i udawała, że nic się nie stało. Ona nie chce, żeby był z tego skandal.

– Pewnie tak. – Zosia uniosła brwi. – A co z Jackiem i Filipem?

– Codziennie po pracy organizują poszukiwania. Zbierają się pod kościołem w Wilkowie, przeszukują miasto, okolice Wisły, wszystkie niedalekie miejscowości. Na razie z marnym skutkiem. Policja zaangażowała się dopiero niedawno. Na początku nie wzięli tego zgłoszenia na poważnie. W końcu tutaj nikt nie znika ot tak. – Tata zrobił bliżej nieokreślony ruch ręką. – To jest wieś, tutaj każdy zna każdego. Mam nadzieję, że te dziewczyny znajdą się całe i zdrowe. Gdyby coś takiego przytrafiło się tobie…

– Nic mi nie jest. – Machnęła ręką. – Myślicie, że ktoś je zabił? – dodała po chwili ciszy.

Mama się zapowietrzyła.

– Oczywiście, że nie! Pewnie zaraz wrócą do domów i wszystko dobrze się skończy.

Zosię przeszedł niespodziewany dreszcz. Czuła w kościach, że ta historia wcale nie miała skończyć się happy endem. Jej życie od wyjazdu do Poznania to pasmo porażek i rozczarowań i miała przeczucie, że i tym razem nie będzie inaczej.

***

Słońce leniwie wisiało nad horyzontem. Niebo zalała pomarańczowa łuna, przeplatana fioletowymi chmurami. Promienie prześlizgiwały się między gałęziami drzew, by przez ostatnie minuty rozgrzewać suchą od upału ziemię. Nieznośny pył dostawał się do ust i oczu. Cała natura wydawała się pęcznieć od nadmiaru owadzich ciał, niemal każdy krzak dygotał pod ich ciężarem. Głośny jazgot skrzydeł i pancerzy z każdą chwilą stawał się coraz bardziej intensywny, by wraz z zachodem słońca w jednej chwili ucichnąć.

Zosia pedałowała coraz szybciej, rozpędzając rower. Uwielbiała to uczucie. Cieszyła się, że tata nie walnął w kąt jej kolarzówki, tylko smarował ją regularnie, by nie straciła swojego pędu i charakteru. Zawsze uważał, że przedmioty martwe również mają uczucia i reagują w jakiś dziwny, metafizyczny sposób na emocje człowieka. Tak było również z rowerami czy samochodami. A o ten dbał wyjątkowo pieczołowicie. Zupełnie jakby czekał, aż jego właścicielka wróci i jeszcze raz się nim przejedzie. Gdy mijała lasy, cień delikatnie gładził jej ciało przyjemnymi językami chłodu. W nozdrza uderzał zapach wysuszonego igliwia.

Wjechała na brukowaną drogę, co znacznie utrudniało jazdę na szosowej bestii. W innych warunkach niż asfalt zdecydowanie wymiękała. Zosia zwolniła, jednak nie zsiadła z roweru. Zmierzała w stronę jej ulubionego miejsca, do Mięcimierza. Malutkiej mieścinki, obok której wiślana siła wyżłobiła urokliwą zatoczę i najpiękniejszą plażę, którą można było znaleźć w tej części Lubelszczyzny. Wjeżdżając do wsi, dziewczyna zsiadła z roweru i poprowadziła rower po piaszczystej drodze. Minęła znajome gospodarstwo, gdzie rodzice często kupowali gęsie truchła, i ruszyła dalej. Po prawej stronie, spomiędzy zaniedbanych krzewów i rozrośniętych zarośli, wyłoniło się zrujnowane drewniane domostwo. Gołębia chata, jak nazywała ją Zosia, smętnie przywitała się z nią głośnym skrzypnięciem. Ciężar wieku odmalował się na sylwetce domu z wyjątkową siłą. Niemal wszystkie deski zbutwiały, część ścian zawaliła się, a stropy pokryte zostały przez biały nalot gołębich kup. Ciche gruchanie ptaków w jakiś dziwny sposób nie brzmiało już radośnie, wypełnione było raczej żalem.

Zatrzymała się na chwilę. Kiedy wyjeżdżała na studia, z komina gołębiej chaty zawsze wypływała chmura dymu. Malutkie witrażowe światełko przy wejściu informowało przechodniów o tym, że domownicy są w środku. Teraz zwisało oderwane od ściany, kolorowe szkiełka pękły, a ich fragmenty rozsypały się po trawniku. Niegdyś gołębie były grube i z wyższością spoglądały na przechodniów, drepcząc po dachu. Codziennie dokarmiała je staruszka, która zamieszkiwała domostwo. Teraz wychudły i patrzyły na świat pustym wzrokiem. Chyba czekały na powrót żywicielki.

Dziewczyna przez chwilę wpatrywała się w opuszczone domostwo. W dzieciństwie bała się podchodzić nawet pod płot, gdyż rówieśnicy rozsiewali plotki, że mieszka tam stara wiedźma, która na obiad jada gołąbki. Oczywiście nie takie zwykłe, a zrobione z tych samych ptaków, które wcześniej pielęgnowała i tuczyła. Cóż, widocznie nawet wiedźmy nie są nieśmiertelne.

Z tą ponurą myślą ruszyła w stronę Wisły. Skórę zaczęła oblepiać jej wilgoć, była coraz bliżej rzeki. Po chwili brukowana droga zamieniła się w piaszczyste podłoże. Tradycyjne drewniane płoty po obu stronach skończyły się, a oczom dziewczyny ukazał się nostalgiczny widok. Wieczorne słońce muskało powierzchnię rzeki, nadając jej niesamowicie pomarańczowy kolor. Zacumowane przy samym brzegu drewniane łódeczki bujały się leniwie pod wpływem lekko wzburzonego nurtu. Cicho pluskały, przerywając ciągły szum płynącej rzeki.

Dziewczyna zdjęła buty i zanurzyła stopy w gorącym jeszcze piasku. Zalała ją fala szczęścia, poczuła się bezpieczna. Pragnęła tego uczucia od tak dawna. W Poznaniu czuła się jak intruz. Jak ktoś, kogo nikt tam nie chce. Teraz była w domu, w swoim magicznym miejscu. Rzuciła rower i buty na piasek i weszła po kostki do Wisły. Przeszyło ją nagłe zimno, ale po chwili ustąpiło, dając wytchnienie w tym letnim żarze.

Wraz z podmuchem wiatru, w jej nozdrza uderzył zadziwiająco nieprzyjemny zapach. Zmarszczyła brwi i rozejrzała się wkoło. W miejscu, gdzie kończyła się plaża, a zaczynała mała skarpa wchodząca do wody, zauważyła coś małego, czerwonego. Wyszła z rzeki i powoli ruszyła w stronę znaleziska. Odór wydawał się przybierać na sile. W pewnym momencie stał się tak intensywny, że Zosia zasłoniła usta i nos zgięciem łokcia. Słodkawy smród przyprawiał o mdłości. Jej plecy przeszedł zimny dreszcz.

Miała bardzo złe przeczucie.

Wdrapała się na małą skarpę i spojrzała w miejsce, w którym wcześniej widziała coś czerwonego.

W dole, u podnóża skarpy, wplątana w wystające korzenie unosiła się w wodzie jakaś duża szara masa. Przy pierwszym spojrzeniu wyglądała jak dziwny, wielki worek. Zosia zrobiła krok do przodu, dochodząc do samego skraju skarpy. Schyliła się, by przyjrzeć się znalezisku. W jednej chwili dotarło do niej, co znalazła. Były to ludzkie zwłoki.

Ciało było szare i opuchnięte do tego stopnia, że trudno było stwierdzić, czy to mężczyzna czy kobieta. Części sinej skóry odrywały się płatami od powyginanych pod nienaturalnym kątem kończyn. Niektórych części ciała brakowało. Kawały sinego mięsa zostały oderwane albo odgryzione. Smętna fioletowa szmata, która niegdyś była ubraniem, falowała teraz owinięta wokół zwłok.

Z gardła dziewczyny wydobył się przeraźliwy krzyk. W jednym momencie odskoczyła do tyłu, potykając się. Runęła plecami na ziemię. W ułamku sekundy podniosła się i przyłożyła dłonie do twarzy.

To nie może być prawda. To nie dzieje się naprawdę.

Na trzęsących się nogach znów podeszła do skarpy. Spojrzała w dół i zamarła z przerażenia. Napuchnięte i gnijące ciało nadal upiornie unosiło się na małych falach. Pomarszczona obślizgła skóra wyglądała, jakby miała zaraz złuszczyć się i popłynąć dalej z nurtem Wisły. Sine usta poruszały się wraz z rytmem fal, zupełnie jak ryba, która zostaje wyniesiona na brzeg. Jedna tylko rzecz zdawała się nie pasować do tego makabrycznego znaleziska. Na stopach topielca, które również zaplątane były w korzenie wystające ze skarpy, znajdowały się przeraźliwie groteskowe czerwone pantofelki.

***

– No dawaj, Zocha! Opowiedz co widziałaś! Jeszcze nigdy nie widziałem prawdziwego trupa! – Tymon, najmłodszy syn pani Jurkowej, patrzył na Zosię z ekscytacją w oczach. Szli razem Wąwozem Korzeniowym, paląc papierosy.

Od feralnego zdarzenia minęło już parę dni. Dni pełnych nawracających ataków paniki i depresji. Spędzonych w dużej mierze u różnych psychiatrów i wypełnionych coraz to nowszymi lekami. Powoli jednak Zosia zaczynała powracać do normalnego świata. Postanowiła w końcu wyrwać się z zawalonej medykamentami rutyny i spotkać się z jakimś normalnych człowiekiem. Tymon wydawał się najlepszym wyborem.

– Daj spokój, przecież to była narzeczona twojego brata.

– Ta, ale jakoś specjalnie jej nie lubiłem. Zresztą Jacek to też niedorozwinięty debil. – Dopalił papierosa i rzucił go na ziemię. – To nie powiesz mi?

– Nie – ucięła. Nie miała zamiaru myśleć o tym dniu dłużej niż to konieczne. – Już i tak musiałam to opowiadać pierdyliard razy policji.

– No dobra, dobra. A jak myślisz, kto ją zabił?

– Jak to zabił? – Zosia stanęła i zmarszczyła brwi.

Tymon podrapał się po głowie i również przystanął.

– No mama mi mówiła, że jakaś jej koleżanka pracuje na policji i kolega tej koleżanki zajmował się tą sprawą i podobno Kasia była już martwa, zanim trafiła do rzeki. Chyba złamany kark miała, czy coś. Pewnie będą o tym mówić w telewizji. – Tymon przysiadł na pobliskim korzeniu. Zosia poszła w jego ślady. – Jaaa, ciekawe kto ją chciał wykończyć. Myślisz, że mógł to być mój brat?

– Co? Jacek? – Zosia też skończyła papierosa i rzuciła go za ziemię. Przydepnęła butem niedopałka i wypuściła z płuc ostatnią chmurę dymu. – To znaczy zawsze myślałam, że coś jest z nim nie tak, ale nie sądzę, że byłby zdolny do czegoś takiego. Chyba.

– Eee, moim zdaniem to podejrzany numer jeden. Na drugim miejscu obstawiam tę starą wiedźmę z gołębiego domu, a na trzecim…

– Przecież stara wiedźma umarła – wtrąciła.

– Niby tak, ale skoro to wiedźma, to nigdy nie wiadomo. – Uśmiechnął się szeroko, co nieco poprawiło Zosi humor. – No ale wracając. Na trzecim miejscu obstawiam Magdę. Od zawsze smaliła cholewki do Jacka.

Zosia zastanowiła się przez chwilę. W sumie było w tym trochę racji. Magda od zawsze chciała upolować sobie któregoś z braci, bo byli całkiem bogaci. Jej celem był Jacek, bo najwidoczniej pociągali ją szkaradni psychopaci. Jak widać czasem da się przymknąć oko na takie drobnostki, kiedy można podetrzeć sobie łzy grubymi pliczkami stuzłotówek.

– Możliwe, kto ją tam wie. Zawsze uważałam, że jest śliska.

Tymon zaśmiał się i po chwili wstał z korzenia. Otrzepał spodnie i podał rękę dziewczynie. Udźwignął ją i razem ruszyli w stronę wyjścia wąwozu.

– Piwko?

– Piwko – zgodziła się.

Szli razem w stronę centrum Kazimierza Dolnego pogrążeni w rozmowie. Mijali grupy turystów, śmiali się i przez chwilę Zosia poczuła się zupełnie normalnie. Z tył głowy nie chował się żaden lęk, po plecach nie pełzł chłodny dreszcz przerażenia przed utratą kontroli nad swoimi emocjami. Jednak gdy kupili po butelce perły export i doszli do promenady nad Wisłą, znów poczuła ukłucie strachu. Przed oczami pojawił jej się widok obrzękniętych zwłok, które znalazła nad rzeką.

Przełknęła ślinę i spojrzała na Tymona. Wydawał się nie zauważyć nagłej zmiany humoru u swojej koleżanki i dalej opowiadał radośnie o tym, jak udało mu się wytrenować jedną ze świń tak, żeby aportowała rzucane ziemniaki.

Tymon chciał usiąść nad samą wodą, jednak Zosia zaprotestowała. Usiedli więc na skraju dużej skarpy i otworzyli piwa.

– Wiesz, brakowało mi ciebie – powiedział Tymon. – W tym nudnym jak dupa mieście tylko z tobą dało się normalnie pogadać. – Zrobił krótką przerwę i spojrzał jej w oczy. – Czemu właściwie wróciłaś? Przecież został ci tylko rok studiów. Trochę szkoda marnować aż cztery lata.

– Nie mogłam już tam wytrzymać – powiedziała, popijając piwo. – Gdy wyjechałam do Poznania, coś się zmieniło. Początkowo myślałam, że to stany przeddepresyjne, wiesz, jakie czasem ma moja mama. Ale było coraz gorzej. Głupio mi było pójść do jakiegoś psychologa, a gdy w końcu się na to zdobyłam, odesłał mnie do psychiatry. Podejrzewał zaburzenia lękowe i dysocjacyjne. No i miał rację.

Spuściła wzrok, nie była pewna, czy chce widzieć reakcję Tymona na to wyznanie. Przez dłuższą chwilę się nie odzywał, zrobił tylko parę łyków piwa i wpatrywał się w rzekę. W końcu zdobył się na odpowiedź.

– Nie miałem pojęcia.

– Wiem.

– To co teraz?

– Nic.

Przez kolejną chwilę milczeli. Żadne nie wiedziało, co dalej powiedzieć. Co jakiś czas unosili piwo do ust i gapili się pogrążeni w swoich własnych myślach na przechodzących dolną promenadą turystów. Nagle, przerywając ciszę, za ich plecami rozległ się znajomy głos.

– No proszę, Zocha ledwo wróciła i Tymon już próbuje zamoczyć.

Oboje odwrócili się. Nad nimi z piwem w ręku, na lekko chwiejnych nogach, z uwieszoną u boku Magdą, stał starszy brat Tymona, Jacek. Za nim, z drwiącym uśmieszkiem, stał Filip, a obok niego Doris szperała w swojej torebce. Podniosła głowę i wydęła usta, by posmarować je obficie różowym błyszczykiem.

– Zamknij się, Jacek – warknął Tymon.

– Jaki delikatny. – Zaśmiał się, a Magda mu zawtórowała. – No co ty, nie chcesz posiedzieć sobie ze swoimi braciszkami, napić się browara?

– Raczej podziękuję.

– Tymuś, no dawaj – Jacek nie dawał za wygraną. – Dziewczynom też odmówisz? – Zrobił bliżej nieokreślony ruch ręką i lekko się zachwiał.

– Odwal się od nas, Jacek. – Tymon wstał i stanął przed bratem. Trochę przewyższał go wzrostem, ale był zdecydowanie drobniejszy. – Jeszcze parę dni temu siedziałeś w pokoju i na zmianę ryczałeś jak dziecko albo wpadałeś w szał, a teraz mam ci uwierzyć, że chcesz spędzić miły wieczór, a nie zniszczyć go i sprawić, żeby każdy z nas czuł się tak samo chujowo, jak ty teraz? – Zrobił krok do przodu, stał teraz bardzo blisko. – Nie mam zamiaru bawić się w twoje chore gierki, Jacek. Odwal się ode mnie i od Zosi.

– Co ty powiedziałeś? – Nozdrza Jacka zafalowały. Do twarzy napłynęła mu krew, zacisnął mocniej dłoń na szyjce butelki.

Zosia powoli wstała i z przerażeniem patrzyła na rozwój wydarzeń.

– Tymon, zostaw go. – Z drżącym głosem chwyciła go za rękę. Ten wyszarpnął ją i zacisnął pięści.

Zawsze wiedziała, że Tymon nienawidził swoich braci, a szczególnie Jacka, ale nie miała pojęcia, że odkąd wyjechała, sytuacja zrobiła się aż tak napięta. Jacek i Filip od dziecka znęcali się nad Tymonem, wyśmiewali go i poniżali. Mówili, że na pewno jest podrzutkiem jakiejś prostytutki z Dobrego, bo w ogóle nie wygląda jak oni czy rodzice. Widocznie od zaginięcia Kasi i Jagny było jeszcze gorzej. Jego bracia nie potrafili radzić sobie z negatywnymi emocjami i zwykle wyżywali się na Tymonie. Teraz pewnie miał już tego dość, bo po znalezieniu zwłok Kasi Jackowi zupełnie odwaliło.

– Odszczekaj to, co powiedziałeś. – Jacek popchnął ramię młodszego brata.

Tymon odpowiedział tym samych, jednak zrobił to zdecydowanie mocniej. Oboje byli teraz na skraju rzucenia się sobie do gardeł.

– Dobra, chyba starczy. – Między braci wkroczyła Doris, zdecydowanie niewzruszona całą sytuacją. – Jacek, odpuść szczylowi, nie jest tego wart.

Poprawiła tlenione loki i ostentacyjnie założyła ręce na piersi. Spoglądała to na Tymona, to na Jacka, jednak żaden nie cofnął się o krok. W powietrzu czuć było napięcie.

Wokół zrobiło się dziwnie pusto, tłumy turystów omijały grupkę młodych ludzi sporym łukiem. Niektórzy pokazywali ich palcami, inni obejmowali dzieci ramionami i pospiesznie się oddalali.

– Ty mały gnojku, pożałujesz jeszcze. – Z każdego słowa Jacka sączył się jad. Chciał ominąć Doris i podejść bliżej brata, jednak ta zaszła mu drogę.

– To samo mówiłeś Kasi, kiedy ją zabiłeś? – Głos Tymona zdradzał, że również był na skraju wybuchu.

Te słowa przelały czarę goryczy. Jacek w jednej sekundzie doskoczył do brata i zaczął okładać go pięściami. Obaj runęli na ziemię, z piersi Tymona uszło całe powietrze, wydał z siebie stłumiony jęk. Przez chwilę nie mógł nabrać oddechu, Jacek cały czas okładał go pięściami. Jego twarz z każdą chwilą przybierała coraz bardziej siny kolor, z ust wytrysnęła krew. Lewe oko było ledwo widoczne, zasłonięte nabrzmiałą opuchlizną.

Magda krzyczała, Doris stała nieruchomo z otwartymi ustami. Filip usiadł na pobliskiej ławeczce i próbował odpalić skręta.

Zosia w jednej chwili znalazła się nad szamoczącymi się braćmi i zaczęła ciągnąć Jacka za tył koszulki.

– Zostaw mnie, psycholko! – wykrzyczał i na krótką chwilę stracił czujność. Tymon wykorzystał ją i wycelował cios w szczękę.

Zrzucił oszołomionego brata z siebie i kopnął go w brzuch. Jacek zwinął się wpół, z ust wytrysnęła my ślina wymieszana z krwią. Magda przestała w końcu krzyczeć i rzuciła się na pomoc. Wzięła Jacka pod ramię i postawiła na proste nogi. Próbował się jej wyrwać, ale stracił równowagę, zapewne przez wymierzony wcześniej cios. Mogło to też być spowodowane faktem, że był wyraźnie pod wpływem. Tymon podniósł się na łokcie i odpełzł do tyłu, jak najdalej od brata.

– Starczy tego! – wykrzyczała Zosia. Po jej policzkach spływały łzy. – Przestańcie!

– A ty co, świrusko, bronisz swojego kochasia? – wychrypiał Jacek, ocierając krew z wargi wierzchem dłoni. – Słyszałem od matki, że byłaś u czubków. Jesteście siebie warci.

Kopnął w stronę leżącego brata wcześniej upuszczoną butelkę piwa. Zawartość rozprysnęła się i oblała poplamione już krwią ubranie. Skinął głową i cała czwórka oddaliła się, jakby nic się nie stało. Doris odwróciła się, jakby zastanawiała się, czy nie zostać i sprawdzić, czy Tymon nie potrzebuje pomocy, ale ostatecznie ruszyła za resztą.

Zosia rzuciła się na kolana i ujęła dłońmi zmasakrowaną twarz Tymona. Ten syknął z bólu i momentalnie się odsunął.

– Musimy jechać do szpitala – wykrztusiła.

– Nie ma mowy. – Tymon zaprotestował. – Nie jadę do żadnego szpitala. Weź mnie do twojej mamy, ona zwykle mi pomaga, kiedy… – urwał i spojrzał zdenerwowany na przyjaciółkę. – Yyy, to znaczy…

– Co? To się dzieje częściej? – Zosia podniosła brwi. – I temu dupkowi uchodzi to na sucho?

– Wiesz, jaka jest moja matka. – Chłopak dźwignął się z ziemi. Stracił na chwilę równowagę, ale w końcu złapał pion.

Zosia również wstała i wzięła go pod ramię, by pomóc mu iść.

– Nigdy nie pozwoliłaby na to, żeby coś takiego wyszło poza rodzinę – powiedział. – Dla niej najważniejsze są pozory, wszystko zamiata pod dywan. Rzygam już tym, mam dość tej popierdolonej rodziny.

***

– Jezus Chryste, Tymon! – Mama Zosi rzuciła się w stronę chłopaka.

Chwyciła go za ramiona i przyjrzała się dokładnie jego twarzy. Zmarszczyła brwi i cmoknęła. Pociągnęła Tymona z wejścia w stronę salonu.

– Siadaj, kochanie – powiedziała i wskazała mu krzesło. – Zaraz przyniosę wszystko, co trzeba.

Tymon opadł bezsilny na krzesło i odchylił głowę do tyłu. Zosia usiadła obok i ze zmartwioną miną patrzyła na przyjaciela.

– Chcesz wody? Albo piwa? – Starała się w jakikolwiek sposób pomóc, jednak na niewiele się przydała.

– Nie, dzięki – odpowiedział z trudem.

Twarz coraz bardziej mu napuchła, czerwone wybroczyny zalały powiekę prawego oka. Zaschła krew z nosa pokrywała usta i podbródek, włosy pozlepiane były od potu. Wyglądał fatalnie, ale Zosia nie miała zamiaru tego komentować. Zamiast tego włączyła telewizor i zaczęła skakać po kanałach w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby odwrócić jego uwagę od bólu. Gdy trafiła na lokalną stację z wiadomościami, przed jej oczami ukazał się znajomy widok. Dziennikarz stał na brzegu Wisły, wokół niego krzątali się policjanci, a za plecami został postawiony czerwony namiot. Doskonale wiedziała, co miał zakrywać. Nadawany był materiał nagrany tego dnia, kiedy Zosia znalazła zwłoki Kasi.

– Tymon, patrz. – Wskazała ruchem głowy ekran.

Wsłuchali się razem w słowa dziennikarza.

– …Do tragicznego zdarzenia doszło trzy tygodnie temu, jednak dopiero wczoraj patolog ustalił przyczynę śmierci Katarzyny S. Kobieta zmarła w skutek złamania kręgu szyjnego. Zmienia to zupełnie tor działań policji, gdyż od teraz sprawa badana jest również pod kątem możliwego zabójstwa…

Do pokoju weszła mama z miską wypełnioną stertą gazy, w drugiej ręce trzymała spirytus. Postawiła wszystko na stoliku obok Tymona i podstawiła sobie krzesło tak, by usiąść naprzeciwko chłopaka.

– No dobrze, Tymon, pokaż no mi się.

Zaczęła od obmywania policzków. Zosia odwróciła wzrok, nie chciała widzieć grymasu bólu na twarzy przyjaciela, więc wlepiła wzrok w ekran.

– …Czas zgonu szacowany jest na trzeci czerwca. Od tego czasu zwłoki leżały w rzece niemal tydzień, zanim zostały znalezione na plaży w Mięcimierzu. Toksykologia nic nie wykazała. Nie wiadomo nadal…

– Auuuu – zawył Tymon.

Zosia zerknęła w stronę chłopaka i zmarszczyła brwi. Po obmyciu krwi wyglądał nieco lepiej, jednak nadal w ogóle nie przypominał siebie. Wstała z krzesła i weszła do kuchni, by nalać sobie szklankę wody. Spojrzała przez okno. Przed bramą stał Pedro, czekając na codzienną przekąskę. Chwyciła z lodówki kiełbasę i wyszła na dwór. Nakarmiła psa, chwilę go głaskała i wróciła do domu, mając nadzieję, że mama skończyła już dezynfekcję ran.

– Zosieńko, podasz mi z zamrażarki groszek? – powiedziała mama, gdy dziewczyna weszła do salonu.

– Jasne – rzuciła i wykonała polecenie mamy.

– Dzięki, kochanie. – Kobieta obdarzyła córkę kojącym uśmiechem i zwróciła się do Tymona. – Przykładaj to do oka jak najdłużej. Powinno zmniejszyć trochę opuchliznę, ale nic więcej nie mogę teraz zrobić. Powinieneś iść do szpitala na prześwietlenie, bo wydaje mi się, że ten twój nos może być złamany. – Delikatnie dotknęła nosa chłopaka, ten syknął z bólu. – No właśnie. Tym razem naprawdę musi zająć się tobą profesjonalista.

Nagle drzwi do domu otworzyły się z hukiem, do środka wparowała Jurkowa z rozwścieczoną miną.

– Coś ty znowu zrobił? Naprawdę nie można zostawić cię samego na chwilę! Widziałam przez okno, jak Zochna cię tutaj wtarabaniła!

Przemaszerowała rozzłoszczona przez salon i chwyciła syna pod ramię. Podniosła go z krzesła i popchnęła w stronę drzwi. Tymon wydał z siebie cichy jęk.

Zosia przez chwilę stała w szoku, nigdy wcześniej nie widziała sąsiadki tak wściekłej.

– Danusiu, nie sądzę, by to była wina Tymona – zaczęła mama, jednak Jurkowa przerwała jej machnięciem ręki.

– Ten chłopak musi się wreszcie nauczyć szanować swoją rodzinę! Ile razy musi pokazywać się z taką twarzą?! Nie pozwolę, by więcej to się zdarzyło! Co sobie ludzie znów pomyślą!

Jej nozdrza falowały, tak samo jak płetwiasty podbródek. Policzki zalały jej czerwone wybroczyny, usta zaciśnięte były w grymasie złości.

– Danusiu – głos mamy stał się bardziej stanowczy – uspokój się. Tymon nie zrobił nic złego. Sam się przecież nie pobił…

– Nie chcę o tym słuchać – Pani Jurkowa nadal była zezłoszczona, jednak ton jej głosu nieco zelżał. – Nieważne, czy to on czy nie on, będzie teraz chodził z taką facjatą. Jeszcze mi tu ludzie pomyślą, żem ja go tak sprała! Będzie skandal na całą wieś! – Uniosła ręce ku górze, jakby wołała o pomstę do nieba. – Tymon, idź do domu i mi ino nie wychodź pod żadnym pozorem!

Chłopak rzucił Zosi smutne spojrzenie i posłusznie poszedł do domu po drugiej stronie ulicy. Zosia chciała wycofać się z pokoju, ale Jurkowa zajmowała całą szerokość framugi.

– Ten chłopak mnie kiedyś wykończy – powiedziała.

– Z pewnością nie jest aż tak źle – skomentowała mama. – Jest młody, przejdzie mu wdawanie się w bójki. – Wskazała ręką stół. – Usiądziesz? Może masz ochotę na kawę?

Obie kobiety zasiadły przy stole. Mama poprosiła Zosię o zaparzenie napoju, a gdy dziewczyna wróciła do salonu, dyskutowały już na inny temat. Atmosfera się rozluźniła, a pani Jurkowa wydawała się być znacznie mniej rozwścieczona.

Zosia postawiła przed nimi po filiżance z parującą czarną kawą, a obok ułożyła naczynie ze śmietanką. Z kredensu wyjęła cukierniczkę.

– A ty jak się trzymasz, Zosieńka? – spytała Jurkowa. Znów była tą samą miłą gospodynią, którą Zosia znała. Postanowiła, że jednak się przysiądzie. – Pewnie śni ci się to po nocach? – spytała, zapewne mając na myśli wydarzenia z Mięcimierza.

Dziewczyna poruszyła się nerwowo na krześle.

– Czasami.

– Właśnie rozmawiałyśmy z twoją mamą o tym, że moi chłopcy ciężko to przeszli. Szczególnie Jacek… – przerwała na chwilę i zamyśliła się. Po chwili kontynuowała: – Ale pozbierają się, jestem tego pewna.

– Mam nadzieję. To straszny koszmar, co spotkało Kasię… –Mama pokręciła głową. – Nie potrafię sobie wyobrazić, co czują jej rodzice i Jacek. Jeszcze pamiętam, jak razem planowali wesele, niedawno się zaręczyli… Biedna Kasia…

– Mówili dzisiaj w wiadomościach, że podobno ktoś ją zabił – wtrąciła Zosia. – To nie było zwykłe utonięcie, bo ktoś najpierw złamał jej kark.

Mama zrobiła wielkie oczy.

– Głupota – wypaliła pani Jurkowa niemal natychmiast. – Po co miałby ktoś zabijać jakieś podrzędne dziewczę z Dobrego?

Zosia lekko uniosła brwi.

– Zresztą jest duże prawdopodobieństwo, że się upiła do nieprzytomności, spadła z wału powodziowego i wtedy coś jej się tam poprzestawiało. No a potem pewnie stoczyła się do rzeki. Taka jest moja teoria. – Przysadzista kobieta upiła kolejny spory łyk kawy i pokiwała głową znad filiżanki. – No tak, tak!

– Ale toksykologia podobno nic nie wykazała – powiedziała cicho Zosia. – Widziałam w telewizji, że…

– Jaka tam toksykologia – rzuciła i machnęła ręką. Zosia była niemal pewna, że Jurkowa nie ma pojęcia, co to znaczy. – Znałam tę Kasię dobrze, w końcu bywała u nas często. Nie lubiła wylewać za kołnierz, co to, to nie. Tak zresztą powiedziałam policji. Lepiej by się skupili na tej Jagnie, w końcu ona może gdzieś uciekła i chowa się za granicą, czy co.

– No tak, ale patolog już potwierdził, że nie miała w swoim organizmie żadnego alkoholu – nie ustępowała Zosia. Nie podobało jej się, w jaki sposób Jurkowa wypowiada się o zmarłej.

– Łe tam, głupie dziewczę to było i tyle. Nawet nie szkoda.

Gdy to powiedziała, twarz mamy zastygła w szoku.

– Danusiu, co ty mówisz… Na pewno nie masz tego na myśli.

– Oczywiście, że mam. Ja tam uważam, że po pijaku spadła z tego wału i tyle. Zresztą tak to jest, jak na spacery zakłada się takie idiotyczne pantofle. Łatwo się potknąć i coś sobie zrobić. – Wzruszyła ramionami.

Zosi szybciej zabiło serce.

– Jakie pantofle? – zapytała. Ręce zaczęły jej się trząść, analizowała każde usłyszane słowo.

– Takie czerwone, wyjątkowo brzy… – Jurkowa urwała.

Gwałtownie wstała, odsuwając krzesło i zasłoniła usta dłonią. Patrzyła to na Zosię, to na mamę, robiąc coraz większe oczy. Uświadomiła sobie, co właśnie powiedziała. Cała jej twarz zapłonęła czerwienią.

– Ja… to znaczy… – jąkała się. – Muszę już żem iść! – rzuciła i niemal natychmiast wybiegła z salonu. Po chwili rozległ się huk zamykanych drzwi.

Mama siedziała w osłupieniu, nie rozumiejąc, co się właśnie stało. Patrzyła na Zosię z otwartymi ustami i podniesionymi brwiami.

– Co… co się właśnie stało?

Zosia oparła łokcie o stół i wplotła palce we włosy. Wpatrywała się w filiżankę kawy, próbując ułożyć sobie wszystko w głowie.

– To niemożliwe… – wymamrotała.

– Co jest niemożliwe? – spytała zaniepokojona mama. – O co chodzi, Zosiu? Ja nic nie rozumiem.

Dziewczyna podniosła wzrok, w jej oczach zaczęły zbierać się łzy. Cała dygotała, oddech miała nierówny.

– Mamo, jest jeden szczegół, o którym nie mówiłam. – Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku. Spojrzała w końcu na mamę i wzięła nierówny głęboki oddech. – Gdy… gdy znalazłam Kasię, ona… ona była taka straszna. Sina. Nie wyglądała jak człowiek. – Głos się jej załamał. Ciałem szarpnął zimny dreszcz. – To było takie okropne. – Nie mogła dłużej powstrzymać płynących łez. – Ona… miała na sobie czerwone pantofle.

– Ale… – Mama pokręciła głową. – Nadal nie rozumiem.

– Tylko ja je widziałam. I policja. Ale nigdzie w wiadomościach nie mówili o tym upiornym szczególe. A to oznacza…

– Nie mów… – Mama się zapowietrzyła.

Nerwowo spojrzała przez okno. Wstała, by zasłonić zasłony. Oparła się o ścianę i zakryła usta dłonią. Wydała z siebie stłumiony szloch.

– Ale może ktoś jej powiedział – wydusiła.

Zosia pokręciła głową.

– Widziałaś jej reakcję. W jednej sekundzie wiedziała, że powiedziała za dużo. Wiedziała, że ja ją widziałam.

Mama osunęła się na podłogę. Z gardła wydobył się bliżej nieokreślony dźwięk. Wyglądała, jakby przygniótł ją ciężar całego świata. Córka podeszła do niej i wzięła w ramiona. Razem kołysały się przez chwilę, próbując się uspokoić.

– To niemożliwe. – Szlochały razem. – To nie mogła być Danuta…

– Może się mylimy. – Zosia pociągnęła nosem i się skrzywiła, łyknąwszy wydzielinę. Zaczęła wycierać twarz rękawem koszuli. – Może to wszystko nieprawda?

***

Ale to nie była nieprawda. Mimo iż ani Zosia, ani jej mama nie zdobyły się na to, by donieść o swoich podejrzeniach policji, zrobił to Tymon. Zosia pod wpływem emocji powiedziała mu o wszystkim, a ten nie wahał się ani chwili.

Jurkowa po wielogodzinnych przesłuchaniach w końcu pękła. Nie przyznawała się jednak do bezpośredniego zabójstwa. Cały czas utrzymywała, że był to nieszczęsny wypadek. Łudząco podobny do tego, co wcześniej opowiadała przy kawie. Kobiety rzekomo spotkały się przypadkiem na spacerze po wale powodziowym, który zbudowany tam został po katastrofalnych powodziach w 2010 roku.

Nawiązała się między nimi sprzeczka. Kasi towarzyszyła Jagna, a Pani Jurkowej dwie koleżanki z koła gospodyń wiejskich. Zaczęło się od wymiany ostrych zdań, które, jak twierdzi Pani Jurkowa, spowodowane były tym, że Kasia zaczęła śmiać się jej w twarz, bo niedługo miała dostać dostęp do niemałej fortuny państwa Jurków. Twierdziła, że Kasia rzuciła się na nią, ale się potknęła i spadła z wału, łamiąc sobie kark. W jej wersji wszystkie kobiety uciekły i obiecały sobie nigdy nie mówić o tym wydarzeniu.

Ciekawie zaczęło się robić, gdy Jurkowa zapytana o to, czy wie, gdzie może znajdować druga z kobiet, Jagna, zaczęła plątać się w zeznaniach. W końcu policja uzyskała nakaz i przeszukała gospodarstwo Jurków. Jagna odnalazła się w piwnicy, skrępowana i wychudzona. Na to nie znalazła żadnej wymówki. Została oskarżona o bezprawne pozbawienie wolności.

Gdy Jagna powoli zaczęła dochodzić do siebie, opowiedziała swoją wersję wydarzeń. Zaczynała się podobnie, jednak Jagna podejrzewała, że Jurkowa i jej koleżanki specjalnie czekały na młode dziewczyny, by je nastraszyć. Bardzo nie podobał im się pomysł, że syn Danuty miałby ożenić się z wieśniarą z Dobrego. Przecież co by sobie ludzie pomyśleli.

Nawiązała się między nimi sprzeczka, podczas której Jurkowa zepchnęła Kasię z wału powodziowego. Jagna patrzyła z przerażeniem na upadek przyjaciółki, ale miała nadzieję, że nic jej się nie stało. Czekała, aż koleżanka podniesie się i zacznie wspinać z powrotem na wał, jednak ta leżała u podnóża wzniesienia bez ruchu. Jagna pamiętała potem tylko mocne uderzenie w tył głowy. Następnie obudziła się już w piwnicy Jurkowej.

Danuta Jurek została oskarżona o zabójstwo. Kobiety, które pomogły jej zatuszować sprawę, zostały oskarżone o współudział i utrudnianie pracy policji.

Zosia wyszła do ogrodu i usiadła na ławeczce przed domem, rozmyślając o całej sytuacji. Gapiła się na gospodarstwo Jurków z kiełbasą w ręku. Od paru dni o tej samej porze wychodziła na podwórko, czekając na Pedra. Ten jednak się nie zjawiał.

Dziewczyna zaczęła myśleć, że po tylu latach w końcu się zagapił i przejechała go jedna z wielu ciężarówek przemierzających krajówkę, która przecinała Wilków. Westchnęła i wyjęła z kieszeni paczkę papierosów. Odpaliła jednego.

Przez głowę przeszła jej wtedy przerażająca myśl, którą natychmiast próbowała od siebie odgonić. Wracała ona jednak jak bumerang.

Po Pedrze nie zostały nawet czerwone pantofelki.